Zainspirowana sugestią montreux postanowiłam napisać o różnicach między edukacją w Stanach, a w Polsce. Wbrew pozorom ta amerykańska nie jest taka zła, jak to każdy, kto nie ma o niej zielonego pojęcia sądzi i uważam, że zdecydowanie jest bardziej efektywna od naszej. W Polsce wszyscy wiemy jak to wygląda; 16 przedmiotów w tygodniu, zbyt mało godzin lekcyjnych na przedmioty maturalne, pełno przedmiotów zupełnie niepotrzebnych (PO, kultura, religia i inne, z których nie ma matury), wszystko załatwiane na wariackich papierach, nie ma czasu na powtórki, pełno stresu, częste łamania regulaminów (uczeń teoretycznie ma prawo poprawić każdą ocenę, a w rzeczywistości wygląda to inaczej.) W Stanach jest dokładnie odwrotnie. Uczeń wybiera sobie przedmioty, które chce mieć w danym semestrze czy całym roku. Niektóre kursy trwają rok, inne semestr. Mają też spis przedmiotów, które muszą odbębnić. Ich liceum trwa 4 lata i mają obowiązek wzięcia 4 kursów j. angielskiego. Mogą zrobić to w dwa lata (po dwa kursy na rok) lub co roku jeden kurs lub jakkolwiek sobie będą chcieli to rozłożyć. Muszą też przejść przez 4 kursy matematyki, 3 kursy science (fizyka, chemia, biologia), 2 kursy historii, hiszpańskiego/innego języka i czegoś na kształt naszego WOSu. Na pewno muszą też przebyć 2 kursy z health (ja na przykład w ramach tego kursu miałam kinesiology - nauka o kościach, mięśniach, stawach, etc., czyli coś jak nasza anatomia.) Jak widać nie mają samowolki i istnieje w USA coś takiego jak podstawowa wiedza. Dopiero wtedy, kiedy ukończą wszystkie obowiązkowe kursy, mogą zajmować się przedmiotami jak szycie, gotowanie, itp. Oczywiście nie muszą. Zazwyczaj ci, którzy idą do college wybierają ambitne przedmioty. Mają też możliwość zrealizowania niektórych przedmiotów z pierwszego roku studiów. Jeżeli uczeń zaliczy je, to w college nie musi ich już brać i ma przepisane oceny.
Mój plan lekcji, jaki sobie ułożyłam w ostatniej klasie (jako senior) opierał się na dwóch biologiach dziennie (czyli 10h tygodniowo) + kinesiology, więc summa summarum tygodniowo miałam 15h biologicznych. Do tego wzięłam chemię, hiszpański, matematykę, angielski, skandale w historii. Chciałam jeszcze psychologię, ale w grafik mi się nie zmieściło, bo miałam tylko 7 lekcji dziennie, a plan codziennie ten sam.
Lekcje biologii były dla mnie zbawieniem! Robiliśmy sekcje płodu, serca i nerki świni, oka krowy, mózgu kozy, jakiejś ryby, glisty, szarańczy i wielkiej żaby. Naprawdę nie do opisania! U nas nawet na uniwersytetach tego nie robią, a tam już licealiści mają zabawę. Bardzo dużo mnie takie zajęcia nauczyły. Zdecydowanie lepiej jest patrzeć na struktury niż tylko o nich czytać suche informacje w książkach. Po każdej takiej sekcji mieliśmy egzamin praktyczny. Sprawdziany miałam co tydzień, zawsze lekcje przed testem mieliśmy grę zwaną jeopardy. Odkrywało się kartki z pytaniami na rzutniku i trzeba było odpowiadać. Różny stopień trudności. Grupa, która wygrała, dostawała zawsze jakąś nagrodę. Albo bonus point na sprawdzian albo cukierka. :) Pamiętam też, że gdy mieliśmy zajęcia z podziału komórki, to układaliśmy wszystkie etapy za pomocą żelek, które dała nam nauczycielka. Każdy, kto prawidłowo przedstawił i opisał cały proces od początku do końca, dostawał wszystkie żelki do zjedzenia! :)) Jakieś makaronowe truskawkowe żelki służyły mi za spindle fibers (po polsku wrzeciono podziałowe?) Dużo też mieliśmy kolorowanek, krzyżówek i zajęć, które kojarzą się z podstawówką, ale wbrew pozorom bardzo, ale to bardzo pomagały w zapamiętaniu i ta nauka nie polegała na 3xZ (zakuć, zdać, zapomnieć.) Do dziś pamiętam wiele rzeczy, których zapamiętanie w Polsce szło mi opornie.
Na matematyce przez tydzień wałkowaliśmy jeden temat. Na zadanie domowe dostawaliśmy całą kartkę A4 zadań z podręcznika (jakieś 50 przykładów), który jest wielkości naszych encyklopedii. Gdzieś mam zdjęcia tych książek, więc jak przyniosę z auta pendrive'a, to wrzucę je tu. W Polsce matematyczka ze mnie kiepska była. W Stanach wyciągnęli mnie na wyższy poziom i pojechałam na konkurs do college. Co prawda nic nie osiągnęłam, bo miałam 50% możliwych punktów, ale sam fakt, gdzie ja bym w Polsce o konkursie z matematyki myślała. :-D
Na angielskim pisaliśmy dużo essay'ów, musieliśmy czytać lektury. Oprócz tych, które nauczycielka uznała za obowiązkowe, musieliśmy czytać jakieś dodatkowe i potem pisać o nich, a dokładnie co czuliśmy, gdy czytaliśmy, co książka wniosła do mojego życia, z czym się zgadzam, a z czym nie, itd. Aby mieć możliwość dostania najwyższej oceny na koniec (pod warunkiem, że ze wszystkich sprawdzianów, testów, etc miało się samo A), trzeba było przeczytać 3 książki ponad te, które były obowiązkowe. Na B dwie, a na C jedną. Czyli każdy, aby zdać klasę musiał przeczytać minimum jedną książkę ekstra. Najbardziej śmieszyły mnie zajęcia z gramatyki. Pocieszę Was, że nie tylko Polacy mają problem z poprawną polszczyzną. Amerykanie często mylą słowa "than" z "then". :-D Coś jak u nas z "bynajmniej" i "przynajmniej" lub "efektywny" i "efektowny".
Ponadto Ameryka stawia bardzo mocny nacisk na sport. Praktycznie każdy (przynajmniej u mnie w szkole) był członkiem jakiejś drużyny, coś trenował i miał zajęcie. Ich treningi, to nie tak jak u nas godzinka wfu i do widzenia. W zimie zapisałam się na koszykówkę, na wiosnę na softball. Treningi trwały po 3h, były zaraz po szkole, więc nie mieliśmy czasu nawet zjeść obiadu. W domu byłam po 18, umierając z głodu. Nie za bardzo po takim wysiłku nauka chciała wchodzić do głowy, dlatego też szacun dla tamtejszych sportowców, którzy nie tylko przekraczają swoje granice bijąc kolejne rekordy, ale także uczą się mimo wielkiego zmęczenia. Wspólne treningi jednoczą ludzi. Każda drużyna, to mała rodzina. Wysiłek się popłaca. Moja szkoła od kilku lat z rzędu jest mistrzem stanu w footballu amerykańskim i w tym roku dziewczyny z softballa zdobyły vice-mistrzostwo. :-) Jestem z nich dumna!
Edit. Zapomniałam jeszcze o tym, że na biologii rozbieraliśmy na części pierwsze takie cuś, co sowa wypluwa tuż po zjedzeniu ofiary. Spowodowane jest to tym, że nie trawi futra i kości, więc pozbywa się pozostałości. Twardy futrzany zlepek. Musieliśmy wydłubywać z tego kości i na ich podstawie dochodzić do tego, jaki gryzoń padł ofiarą. :) Super zabawa!
Edit.2 Zapomniałam jeszcze o tym, że w USA nie ma popraw sprawdzianów, ani żadnej innej oceny. Jak nie przyniesiesz zadania, to 0 pkt i masz potem problem, bo ocena końcowa to średnia ze wszystkich ocen i oni mają te średnie ważone (sprawdziany najważniejsze, potem projekty mniej ważne no i zadania domowe.) To taka informacja dla tych, którzy twierdzą, że Amerykanie szkołę mają trywialną. ;>
sobota, 30 listopada 2013
środa, 20 listopada 2013
Anatomiczny stres
W czwartek zdałam praktyczny z anatomii, więc w poniedziałek czekała mnie pisemna część kolokwium. Mamy taką zasadę, że trzeba mieć te 66%, czyli 80/120pkt, aby zdać, a jak ktoś będzie miał +60pkt, to kwalifikuje się na oral. Miałam 71pkt, więc trochę szlag mnie trafił, bo naprawdę wolałam nie zdać (jakkolwiek to dziwnie brzmi), aniżeli męczyć się z ustnym, a tu się okazało, że zabrakło mi 4,5 pytania do zdania (każde pytanie jest na dwa punkty, czasami są dwie dobre odpowiedzi, czasami tylko jedna.) Wydawało mi się, że skoro nie byłam w stanie wystrzelać ABCDE odpowiedzi na odpowiednią liczbę punktów, to z otwartymi odpowiedziami na ustnym tym bardziej polegnę. Nie za dużo uczyłam się przez weekend, ponieważ przechodziłam lekkie załamanie i doła miałam jak stąd do Paryża, dlatego też pogodziłam się z faktem, że czeka mnie styczeń. Po kolokwium pojechałam do chłopaka, zaczęliśmy liczyć mniej więcej ile pkt mogę mieć z testu i wyszło nam 57, więc już wiedziałam, że na bank będę miała te 60. Zaczęłam się uczyć i w sumie dobrze zrobiłam, bo niedługo potem dostałam telefony od znajomych, że mam 71pkt i za 15 minut mam być na uczelni. Spakowaliśmy się i pojechaliśmy. Tłum zdenerwowanych studentów. 2 godziny stałam w kolejce i weszłam jako przed-przed ostatnia. Mój błąd. Wykładowca już był tak zdenerwowany, że wszyscy przy końcu po kolei oblewali. Weszłam trochę spięta, ale wewnętrznie przygotowywałam się na porażkę. Dwa pierwsze pytania przeleciałam idealnie, a potem zacięłam się na czaszce. Ciśnienie mi podskoczyło, kiedy wydarł się na mnie powtarzając pytanie. Kolana zmiękły i jedna myśl krążyła po głowie "to koniec". Jakimś cudem coś wydukałam i jednak zdałam. :-D Stwierdził, że za to zacięcie się będę na następnym kolokwium pod specjalną obserwacją. Pozostaje mi tylko modlić się, że jednak nigdzie nie postawił kropki przy moim nazwisku i do tego czasu zapomni.
Doszłam do jednego wniosku podczas tych dwóch godzin. Poprawki/egzaminy/sesja łączą ludzi.
Jestem pełna podziwu dla swojego chłopaka, że chciało mu się tam przez cały czas ze mną stać, aby trzymać mnie za rękę i w miarę możliwości wspierać jak najbardziej się dało. Większość czasu i tak był olewany, bo tu rozmawiałam z tymi, co dopiero zdali, tu z tymi, co wymieniali wiedzę, a tam z tymi, którzy nie zdali, a mimo to nie chciał sobie pójść, kiedy mówiłam mu, że zwyczajnie traci czas.
Chemia w zeszły piątek poszła mi śpiewająco, mimo tego, że nie wiem jak to się stało, ale na zajęcia spóźniłam się pół godziny. Ubzdurałam sobie, że jest na 10:30, a nie 10. W tym tygodniu, jak co tydzień, znów sprawdzianik z chemii. Żal przerywać tę wyśmienitą passę wszak wszystko, co dotychczas było do zdania, mam zdane, więc czas zacząć się uczyć. :D
Duch parazytów krąży nad każdym studentem. Od początku tego tygodnia nikt jeszcze nie zdał kolokwium, a największa zdobyta liczba punktów, to 3/10, HALO CO SIĘ DZIEJE?!
Doszłam do jednego wniosku podczas tych dwóch godzin. Poprawki/egzaminy/sesja łączą ludzi.
Jestem pełna podziwu dla swojego chłopaka, że chciało mu się tam przez cały czas ze mną stać, aby trzymać mnie za rękę i w miarę możliwości wspierać jak najbardziej się dało. Większość czasu i tak był olewany, bo tu rozmawiałam z tymi, co dopiero zdali, tu z tymi, co wymieniali wiedzę, a tam z tymi, którzy nie zdali, a mimo to nie chciał sobie pójść, kiedy mówiłam mu, że zwyczajnie traci czas.
Chemia w zeszły piątek poszła mi śpiewająco, mimo tego, że nie wiem jak to się stało, ale na zajęcia spóźniłam się pół godziny. Ubzdurałam sobie, że jest na 10:30, a nie 10. W tym tygodniu, jak co tydzień, znów sprawdzianik z chemii. Żal przerywać tę wyśmienitą passę wszak wszystko, co dotychczas było do zdania, mam zdane, więc czas zacząć się uczyć. :D
Duch parazytów krąży nad każdym studentem. Od początku tego tygodnia nikt jeszcze nie zdał kolokwium, a największa zdobyta liczba punktów, to 3/10, HALO CO SIĘ DZIEJE?!
niedziela, 10 listopada 2013
Wszystko idzie do przodu
Na anatomii prowadzący na zapytanie czy możemy poprawiać oblany praktyczny, odpowiedział, że czas się zawsze znajdzie, ale lepiej, abyśmy się porządnie zastanowili, ponieważ jeśli nie zdamy, to mamy przesrane. To tak w skrócie. Czyli jasno dał do zrozumienia, że nie chce mu się nas słuchać i jak podejmiemy się zdawania, to i tak nas obleje. Przeniósł to na za tydzień w czwartek. Dzień byłby piękny, gdyby nie takie przekładanie. Na histologii tylko 5 osób na 22 (łączone dwie grupy, bo każda grupa ma u nas po 11 osób) zdało niezapowiedzianą kartkówkę. Na szczęście jestem w tej szczęśliwej piątce. Najśmieszniejsze jest to, że ta forma sprawdzianu była zaserwowana nam w nagrodę za to, że jakiś chłopak na zajęciach godzinę przed nami zaczął pyskować do samej pani profesor i za karę cały rok cierpiał. Naaajs. :-) Zawsze po prostu pytają, a tak mieliśmy przyjemność sprawdzić swoją wiedzę na nieco bardziej obszerny temat niż tylko ten bieżący. Embriologia też mi poszła dobrze. Zdałam. 6 osób nie zaliczyło i oczywiście dwie godziny siedzieliśmy w niepewności kim są Ci nieszczęśliwcy, bo prowadząca nie mogła poinformować na początku. W piątek chemia też mi poszła świetnie! Zaliczyłam sprawdzianik i mam go z głowy. Na 100 osób (tyle liczy nasz rok) zdało tylko 28 studentów. Trochę kiepsko... Nie lubię tego uczucia, jakie wywiera na mnie wciąż wisząca w powietrzu anatomia. Ostatnio przywieźli nam trupa. Super przeżycie! Niestety nie wszyscy byli tak podnieceni jak ja. Zdecydowana większość wisiała z nosem za parapetem. xd Pierwszy raz pewnie zawsze jest najgorszy.
poniedziałek, 4 listopada 2013
Pierwsze potknięcie
Na trzy kolokwia zdałam dwa. Retake w czwartek. Załamanie mi minęło, zmarnowane i jakże pechowe Halloween też. (Zapomniałam dodać, że wszystkie uczelnie wokół 31 października miały dni/godziny rektorskie, a moja Alma Mater oczywiście nie i miałam przyjemność spędzić na niej dzień od 7:50-18:30.) Mam nadzieję, że będzie dobrze. We wtorek za tydzień ostatnie koło z parazytów. Jutro seminaria i wykład z historii medycyny odwołane, hurrra! W środę na 18 do 20 łacina (tydzień temu na fakultecie pokazały się 4 osoby - to przez wcześniej wspomniane koło z anatomii w czwartek.) W piątek mam teścik z chemii. Przez tą niezdaną anatę mam teraz martwy tydzień. Mimo wszystko chodzę z szerokim uśmiechem na twarzy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)