Piąty rok zaczął się niezwykle lajtowo. Totalnie nie czuję stresu i uważam to za ogromną zmianę względem poprzednich lat. Jedynie "zaraz będziecie lekarzami" wzbudza niepokój i strach, bo wszyscy wciąż czujemy się jakbyśmy nadal byli na pierwszym roku. Nie wiem gdzie to tak szybko uciekło.
1. Medycyna rodzinna - porażka, nuda nuda nuda nuda. Niby każdy przychodzi z czymś innym, ale to wszystko jest jakieś takie suche. Natomiast wielki plus za brak nerwowości. Lekarze rodzinni są mocno wychillowani, a przynajmniej ci, na których trafiłam. :D
2. Urologia - spodobała mi się. Robienie cytoskopii wygląda trochę jak gra komputerowa, więc mogłabym "grać." :-D
3. Transplantologia - też ciekawe, choć gdyby ktoś spytał mnie co dokładnie jest tam ciekawego, to nie do końca byłabym w stanie jasno odpowiedzieć, haha.
4. Neurologia - mam dziwne przeczucie, że pierwsze zajęcia zrobiły fałszywie pozytywne wrażenie. Prowadząca była szalona, dużo było śmiechu, jeszcze więcej zostało w głowie. Tak ekspresywnego doktora już dawno nie widziałam, a żeby było śmieszniej pani doktor jest z tej starszej generacji. :)
5. Geriatria - echhhh.. jakoś to przejdę. (Tak wiem, poziom entuzjazmu powalający.)
6. Kardiologia - zakładałam, że te zajęcia będą dla mnie totalną klapą, ponieważ nie od dziś wiadomo, że z serca jestem totalnym kołkiem. A tu bum! Nagle zaczęłam wszystko słyszeć, EKG niespodziewanie przestało być zlepkiem załamanych linii. Udało mi się poprawnie zdiagnozować 3/4 pacjentów, gdzie reszta grupy miała z tym problem, więc uważam to za osobisty sukces roku 2017. :-D Z zajęć wyszłam napompowana jakbym co najmniej Nobla dostała.
7. Ginekologia - tutaj entuzjazm jest proporcjonalny do tego z geriatrii. Śmiesznie było, gdy prowadząca spytała czego chcielibyśmy się nauczyć. Odpowiedziała jej cisza. Zapytała znów czy jesteśmy zainteresowani ginekologią. Wszyscy jednogłośnie rzuciliśmy stanowcze NIE. xd Oczywiście jak to z moim szczęściem bywa, zajęcia znów mamy w szpitalu, w którym mocniej koszą, więc już chyba mogę się serdecznie pożegnać z szansą zwolnienia z egzaminu praktycznego.
Tak się cieszyłam, że zmienili nam plan i będę miała 5 tygodni wolnego w styczniu/lutym, jeśli uda się zrobić przedtermin z urologii, a tu się nagle okazało, że wspaniała uczelnia nie zawiodła pod względem burdelu jaki mają w papierach i jednak chirurgia dziecięca nie jest tam, gdzie być powinna, więc nici z cudownych wakacji, chlip chlip.
sobota, 14 października 2017
piątek, 6 października 2017
[174] Least expected
Żadna nowość, że gdzie się pojawię, tam zaraz jakieś zniszczenia, katastrofy środowiskowe i inne tragedie się dzieją. xD Długo zajęło mi planowanie tej fantastycznej wyprawy. Najpierw miałam lecieć przez Boston do Houston i stamtąd do Arizony, ale coś mi nie pasowało. Miesiąc później okazało się, że God bless whoever/whatever changed my mind, bo w Houston zrobiła się post-huraganowa powódź, a loty do Bostonu były z bliżej nieokreślonego powodu odwołane (kolega dwa dni czekał na wylot aż się zniecierpliwił i poleciał z innego państwa.) Później wymyśliłam sobie Miami i na tym stanęło, a skończyło się ucieczką na północ. Chyba pierwszy raz w historii dwa huragany miały szansę się złączyć, więc klap klap, wspaniały coincidence. :-D W czasie, gdy mój przyjaciel Kim Dzong Un informował o swojej "surprise package" przeznaczonej dla USA, byłam w Waszyngtonie i NY, także tylko czekałam aż rzeczywiście wyśle coś, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby to zrobił. xD Przepadła mi kupa lotów wewnątrz USA, potem upadła linia lotnicza, którą leciałam do Stanów, więc anulowali mi lot powrotny. Na sam koniec Ryanair zaczął świrować, a wcześniej zastanawiałam się czy nim nie lecieć. Przez to wszystko wydałam dodatkowe 5 tysięcy na nieprzewidziane nowe loty, wylądowałam w Kanadzie zupełnie wcześniej tego nie planując (tam też prawie nie dotarłam, bo lot z Arizony do LA opóźniał się z powodu zepsutego krzesła na pokładzie xD więc tylko czekałam aż nie wylecimy i będę musiała kupić kolejny bilet. :-DD) Mimo tych wszystkich zawirowań i straty pieniędzy, jakoś zupełnie bezstresowo to przeżyłam. Bez sensu było się denerwować, nerwami nic się nie zmieni, co najwyżej kolor swoich włosów na siwy. :-P Chyba mogę oficjalnie oznajmić, że osiągnęłam level pro w "miej wyjebane, a będzie Ci dane." Zaliczyłam każde wielkie miasto, poza San Francisco i Las Vegas (do którego prawie kupiłam bilet, ale nie podobały mi się godziny lotów, więc stwierdziłam, że nie będę się katować, zwłaszcza, że już tam wcześniej byłam) i co? Strzelanina w ten sam dzień, kiedy miałam tam być. xD
Jak wrażenia? Nieporównywalnie lepsze niż po moim pobycie w liceum. Pewnie bycie pełnoletnią, możliwość jeżdżenia własnym samochodem i inne tego typu dodatki, które dają niezależność miały tu ogromny wkład. Do tego poznałam strasznie dużo ludzi, o dziwo nie tych fałszywych, więc mam bardzo pozytywne wspomnienia. Chyba jednak nie będzie łatwo mi odciąć pępowiny od Ameryki, poznałam kogoś, kto zdaje się, że bardzo skutecznie będzie trzymał mnie blisko. Do tego stopnia blisko, że zastanawiam się nad przeniesieniem się na ostatni rok do tamtejszego med school. Heh, głupie wakacje, kto by pomyślał, nie?
Nowy Jork to smród, brud, malaria. Worki ze śmieciami leżą na chodnikach i nikomu to nie przeszkadza. Zalegają tak aż do 3-4 w nocy aż ich nie zabiorą. Miasto sponsorów (więcej sugar daddies do mnie nawijało niż równolatków, ech. Ale jak ktoś się chce ustawić, to gorąco polecam tę destynację. xD) Filadelfia jest w stylu NYC, ale bez tłumów i szału turystycznego. Śmieci na ulicy nie doświadczyłam. Baltimore to przemysłowe miasto. Waszyngton... Amerykanie mają zamiłowanie do zabudowań w stylu starożytnego Rzymu i Grecji. Przez pewien czas nie wiedziałam gdzie dokładnie jestem. Stany to czy nie Stany? Miami jak Miami, high life, szpan turystów w mustangach, miasto podrywu (nie żartuję, na trasie 800m pięciu facetów do mnie podbiło), Key West - słodkie miasteczko z plażą, brak pośpiechu, ręcznik, leżak i dużo sporych gadów. :-P LA stolicą bezdomnych zaraz po NY. Arizona jak Meksyk, moje ulubione 150 letnie kaktusy (Saguaro), skorpiony, węże, pustynia i góry. Dużo gór. Pochodziłam po szlakach, więc byłam w siódmym niebie. Kamieni co niemiara, więc props, bo uwielbiam. W Toronto na CN Tower zgadałam się z Koreanką z LA, też podróżowała sama, więc wspomogłyśmy się przy robieniu zdjęć. Jej siostra też kończy med school. Pobyt w Kanadzie jak najbardziej udany. Toronto to drugi Nowy Jork, ale czysty. Pogoda bardzo mi się udała. Dopiero po zarezerwowaniu biletów zorientowałam się, że zamarznę w ciuchach, które ze sobą miałam (przeskok z 40* do 19*), ale z uczelnianą bluża bez problemu dałam radę. Słonko ładnie świeciło. Casa Loma zrobił na mnie największe wrażenie, mieszkałabym. :-P
Wróciłam obładowana jak wielbłąd. O dziwo nie kupiłam NIC w VS. Za to wydałam fortunę w Halloween store, więc watch me, mam zamiar wygrać coś na uczelnianej imprezie. ;->
Nachodziłam się, że hej! Zamiast wypocząć na wakacjach, to wróciłam ultra zmęczona tą tułaczką. 1000 mil autem po Florydzie, 1250km na trasie Waszyngton -> Baltimore -> Waszyngton -> Baltimore -> Filadelfia -> Washington -> Baltimore -> Nowy Jork -> Baltimore. W Waszyngtonie zrobiliśmy 12km po dwóch muzeach, w NY podobnie. Pierwszy raz w życiu widziałam dinozaury. *.* Ale jak już zobaczyłam, to raz, a dobrze, od razu w dwóch różnych miastach, haha. Zaliczyłam 13 lotów (od razu przypomniały mi się zajęcia z radiologii i informacja, że każdy lot to tak jakbyśmy robili sobie RTG klatki piersiowej. :-P) Moje wspomnienia z 1,5 miesięcznej wyprawy to 21kg w walizce, 11kg w plecaku i 5kg personal item (nie pytajcie, hahaha) Każdemu kto mówił, że mam ciężki bagaż odpowiadałam "my memories are heavy." xD Przywiozłam dwa kaktusy (jeden dla mojego azjatyckiego soulmate i mam nadzieję, że ten kaktus niespodzianka okaże się być wcześniej wspomnianym Saguaro, niech się męczy z takim dziadem. Kliknijcie w link, to zobaczycie co to za monstrum.)
Ledwo co wylądowałam na swojej ziemi, a już musiałam oddać paszport, bo wiza do Chin jedzie się na tempie wyrobić. :-D Wiedziałam, że 2017 będzie pełen podróży. Plan na uczelni mam taki zajebisty, że będę miała 2,5 tygodnia wolnego na Boże Narodzenie, 2 tygodnie w styczniu i 3 tygodnie w lutym, BOZIU!! *.* Myślałam, że takie cuda są niemożliwe, ale jednak marzenia się spełniają. Tak więc zanosi się, że swoje urodziny, święta i sylwester spędzę w kraju 50-ciu stanów. Hrhrhr, ktoś mi tu obiecał spełnić marzenie jeżdżenia na łyżwach pod choinką Rockefellera...
PS. Z Toronto do Niemiec leciałam tym samym samolotem, co znajoma z grupy i nie wiedziałyśmy o swojej egzystencji aż do momentu, gdy odbierałyśmy torby, ECH. :-D Świat jest malutki.
PS.2 Zdjęcia wrzucę za jakiś czas jak już je ogarnę, bo nie jest łatwo przebrnąć przez 5 tysięcy zdjęć. :-o
Jak wrażenia? Nieporównywalnie lepsze niż po moim pobycie w liceum. Pewnie bycie pełnoletnią, możliwość jeżdżenia własnym samochodem i inne tego typu dodatki, które dają niezależność miały tu ogromny wkład. Do tego poznałam strasznie dużo ludzi, o dziwo nie tych fałszywych, więc mam bardzo pozytywne wspomnienia. Chyba jednak nie będzie łatwo mi odciąć pępowiny od Ameryki, poznałam kogoś, kto zdaje się, że bardzo skutecznie będzie trzymał mnie blisko. Do tego stopnia blisko, że zastanawiam się nad przeniesieniem się na ostatni rok do tamtejszego med school. Heh, głupie wakacje, kto by pomyślał, nie?
Nowy Jork to smród, brud, malaria. Worki ze śmieciami leżą na chodnikach i nikomu to nie przeszkadza. Zalegają tak aż do 3-4 w nocy aż ich nie zabiorą. Miasto sponsorów (więcej sugar daddies do mnie nawijało niż równolatków, ech. Ale jak ktoś się chce ustawić, to gorąco polecam tę destynację. xD) Filadelfia jest w stylu NYC, ale bez tłumów i szału turystycznego. Śmieci na ulicy nie doświadczyłam. Baltimore to przemysłowe miasto. Waszyngton... Amerykanie mają zamiłowanie do zabudowań w stylu starożytnego Rzymu i Grecji. Przez pewien czas nie wiedziałam gdzie dokładnie jestem. Stany to czy nie Stany? Miami jak Miami, high life, szpan turystów w mustangach, miasto podrywu (nie żartuję, na trasie 800m pięciu facetów do mnie podbiło), Key West - słodkie miasteczko z plażą, brak pośpiechu, ręcznik, leżak i dużo sporych gadów. :-P LA stolicą bezdomnych zaraz po NY. Arizona jak Meksyk, moje ulubione 150 letnie kaktusy (Saguaro), skorpiony, węże, pustynia i góry. Dużo gór. Pochodziłam po szlakach, więc byłam w siódmym niebie. Kamieni co niemiara, więc props, bo uwielbiam. W Toronto na CN Tower zgadałam się z Koreanką z LA, też podróżowała sama, więc wspomogłyśmy się przy robieniu zdjęć. Jej siostra też kończy med school. Pobyt w Kanadzie jak najbardziej udany. Toronto to drugi Nowy Jork, ale czysty. Pogoda bardzo mi się udała. Dopiero po zarezerwowaniu biletów zorientowałam się, że zamarznę w ciuchach, które ze sobą miałam (przeskok z 40* do 19*), ale z uczelnianą bluża bez problemu dałam radę. Słonko ładnie świeciło. Casa Loma zrobił na mnie największe wrażenie, mieszkałabym. :-P
Wróciłam obładowana jak wielbłąd. O dziwo nie kupiłam NIC w VS. Za to wydałam fortunę w Halloween store, więc watch me, mam zamiar wygrać coś na uczelnianej imprezie. ;->
Nachodziłam się, że hej! Zamiast wypocząć na wakacjach, to wróciłam ultra zmęczona tą tułaczką. 1000 mil autem po Florydzie, 1250km na trasie Waszyngton -> Baltimore -> Waszyngton -> Baltimore -> Filadelfia -> Washington -> Baltimore -> Nowy Jork -> Baltimore. W Waszyngtonie zrobiliśmy 12km po dwóch muzeach, w NY podobnie. Pierwszy raz w życiu widziałam dinozaury. *.* Ale jak już zobaczyłam, to raz, a dobrze, od razu w dwóch różnych miastach, haha. Zaliczyłam 13 lotów (od razu przypomniały mi się zajęcia z radiologii i informacja, że każdy lot to tak jakbyśmy robili sobie RTG klatki piersiowej. :-P) Moje wspomnienia z 1,5 miesięcznej wyprawy to 21kg w walizce, 11kg w plecaku i 5kg personal item (nie pytajcie, hahaha) Każdemu kto mówił, że mam ciężki bagaż odpowiadałam "my memories are heavy." xD Przywiozłam dwa kaktusy (jeden dla mojego azjatyckiego soulmate i mam nadzieję, że ten kaktus niespodzianka okaże się być wcześniej wspomnianym Saguaro, niech się męczy z takim dziadem. Kliknijcie w link, to zobaczycie co to za monstrum.)
Ledwo co wylądowałam na swojej ziemi, a już musiałam oddać paszport, bo wiza do Chin jedzie się na tempie wyrobić. :-D Wiedziałam, że 2017 będzie pełen podróży. Plan na uczelni mam taki zajebisty, że będę miała 2,5 tygodnia wolnego na Boże Narodzenie, 2 tygodnie w styczniu i 3 tygodnie w lutym, BOZIU!! *.* Myślałam, że takie cuda są niemożliwe, ale jednak marzenia się spełniają. Tak więc zanosi się, że swoje urodziny, święta i sylwester spędzę w kraju 50-ciu stanów. Hrhrhr, ktoś mi tu obiecał spełnić marzenie jeżdżenia na łyżwach pod choinką Rockefellera...
PS. Z Toronto do Niemiec leciałam tym samym samolotem, co znajoma z grupy i nie wiedziałyśmy o swojej egzystencji aż do momentu, gdy odbierałyśmy torby, ECH. :-D Świat jest malutki.
PS.2 Zdjęcia wrzucę za jakiś czas jak już je ogarnę, bo nie jest łatwo przebrnąć przez 5 tysięcy zdjęć. :-o
Subskrybuj:
Posty (Atom)