Dzień #11 - profesor wręczył nam papiery do wklepania w komputer i kazał z nimi iść do domu. xD
Dzień #12 - na odprawie przedstawił nas jako "panie doktor po 4 roku na staż przyszły", nie powiedział tego ani z przekąsem ani w chamski sposób, ale nazywanie nas doktorami po 4 roku, ugh.. wprawia mnie w niemałe zakłopotanie i zwyczajnie mi wstyd. Rozmawiałam ze znajomymi i u nich to też już dość częsty przypadek, że profesorowie z takimi tekstami wyskakują, masakra.
Błąkałam się między zabiegówką, pracownią endoskopową, a blokiem operacyjnym. Na bloku panie pielęgniarki jak zwykle miło warknęły kto my, ale niechęć im przeszła na odpowiedź, że profesor we własnej osobie nas wysłał. Na stole leżała czterolatka, akurat córka jednego z lekarzy w szpitalu, miała ucho operowane. Całkiem ciekawie ze względu na to, że lekarka prowadząca dała mi oglądać całe przedsięwzięcie przed mikroskop zaraz obok niej.
Jeszcze w ten dzień dostałam historię choroby do spisania z pacjentką i chyba przegięłam ze szczegółowością, bo lekarka, która zostawiła mnie u pacjenta mówiła, że tak ogólnie "z czym, choroby, zabiegi, leki", ale średnio to sobie wzięłam do serca i leciałam szczegółowo. Jak oddałam kartę, to tylko usłyszałam "wow, dzięki", no cóż. xD
Dzień #13 - znowu papiery do wklepywania w komputer, haha.
Dzień #14 - W zabiegówce jakaś pani stwierdziła, że sączki po korekcie przegrody nosowej same jej wypadły, bo ona wcale ich nie wyciągała. xD Lekarz kilkukrotnie mówił, że to nie jest możliwe, bo nie ma opcji, aby one same wypadły, na co ona oczywiście nadal uparcie twierdziła, że same się usunęły. :-D Później pozaglądałam do kilku nosów, uszu i gardeł, czyli dokładnie tak jak było na zajęciach, a na końcu zostałam puszczona do domu, bo czekaliśmy na pacjenta, który karetką miał przyjechać z miasta oddalonego 200km, ale nie wiadomo było kiedy dokładnie przyjedzie, więc profesor stwierdził, że nie ma sensu mnie trzymać, bo akurat na oddziale nudy jak na umieralni. xD W nagrodę dostałam kolejne papiery do wklepywania w komputer. *sigh*
Dzień #15 - Znowu operacja, kilkuletni chłopiec, usuwanie migdałka + w uszach coś nie halo. Grzebania przy migdale nie widziałam, bo niestety operacje na otolaryngologii nie są takie transparentne jak wszędzie indziej (poza okulistyką :D), ale w uszach znowu siedziałam na mikroskopie. To samo co u dziewczynki wcześniej, przecięcie błony bębenkowej i wyciąganie jakiegoś gluta zza niej. Trochę zabawnie, bo na operacji u dziewczynki lekarka mówiła, że to "typowo książkowy przypadek, nie zdarza się często!", a tu bum, dwa dni później to samo, chyba ją poniosło? :-D Po operacji znów biegałam między zabiegówką, a pracownią endoskopową i tak zleciało do pory obiadowej, akurat o dziwo dość sporo się działo.
Dwa tygodnie temu zaczęłam pisać z pierwszym Brytolem w swoim życiu, dziwne nie? Tak sami Kanadyjczycy i Amerykańce byli wokół, a tu bum niespodzianka. Oczywiście standardowa batalia pt. "mów do mnie po brytyjsku, a nie amerykańsku" się zaczęła. xD Trochę przerąbane mam, Amerykanie cisną mnie za używanie brytyjskich słów (przyzwyczajenie z ponad 10 lat nauki zanim wyjechałam do USA), a teraz Brytyjczyk ciśnie mnie za bycie niezdecydowaną, bo trochę mówię tak, trochę tak, trzymajcie mnie. *sigh* Wcześniej kłóciłam się z kumplem z Ameryki czy Math czy Maths jest poprawne, dwa dni temu moja najlepsza przyjaciółka z liceum wyśmiała mnie za używanie "garden" zamiast "lawn", teraz Brytyjczyk non stop ciśnie z czegoś typu moje humor/behavior kontra jego humour/behaviour albo lift/elevator. xd Na końcu powinnam do Australii wyjechać i wtedy dopiero byłoby wesoło. Chrzestna jak przyjechała stamtąd w zimę mnie odwiedzić, to do dzisiaj pryję na wspomnienie o tym, że oni tam mówią "kukumber" zamiast "kjukamber." XDDDD